W drodze z Tbilisi, niedaleko granicy z Armenia, zlapalismy (a wlasciwie to on nas zlapal) stopa do przygranicznej wioski. Kierowca - Maho - przekonal nas, ze nocowanie pod namiotem przy granicy jest niezbyt bezpieczne, bo wioska zamieszkana jest w wiekszosci przez Azerow, ktorzy lubia zaczepiac obcych. Uwierzylismy my tym latwiej, ze mielismy watpliwa przyjemnosc wedrowac przez pewne miasteczko, w ktorym oczy wsystkich mieszkancow byly skierowane na nas. ...ciezko to nazwac trema...
Maho zabral nas do wioski - jak sam ja nazwal: "Mala Armenia" - w calosci zamieszkana przez Ormian. Wioska na koncu swiata, daleko w gorach. Gdy dojechalismy do domu - kolacja juz sie przygotowywala. Ale to, w jaki sposob sie przygotowywala, ciezko sobie wyobrazic.
Zasiedlismy na tarasie przez starenkim domem. W kacie stala koza, na ktorej babcia smazyla dla nas cos pysznego. Od czasu do czasu przekladala zar do specjalnego wiaderka, a na wiaderku kladla garnek z jedzeniem. Jak przed setkami lat...
zostalismy ugoszczeni jak krolewska para..
Po kolacji Maho zaprowadzil nas do sypialni. Stalo tam 5 lozek. Podloga wylozona dywanami. Na scianach rowniez dywany. Piekne dywany. A na stoliku obok lozka - biblia po Ormiansku.
Zmeczeni polozylismy sie na lozku, a wlasciwie zapadlismy sie w nie. Sprezyny i materace wchlonely nas w siebie. Noc spedzilismy prawie na siedzaco :)
Rano pojechalismy z Maho i Ormanem - synem gospodarzy - w gory. Ford Transit spisywal sie jak rasowy UAZ. Po odpoczynku i podziwianiu widokow, Maho odwiozl nas na granice. Przy pozegnaniu chyba mial lzy w oczach..
Zaraz za granica zaczepil nas miejscowy milioner, zapraszajac nas do siebie do restauracyjki. Przywital nas pieknym, zlotym usmiechem i zlotym lancuchem, ktory polyskiwal spod rozpietej koszuli. Ugoscil nas kawa i powiedzial, zebysmy sie niczym nie przejmowali, ze on nam pomoze.
Wykonal kilka telefonow i oznajmil, ze za okolo godfzine przyjedzie po nas marszrutka i za darmo pojedziemy do Erewania. Potem zadzwonil jeszcze do naszego gospodarza pytajac o adres. Kierowcy marszrutki kazal, aby nas odwiozl pod sam dom. A wszystko to ze zlotym usmiechem na twarzy :)
Sejran. Miejscowy milioner, ktorego wszyscy znaja powazaja. Dobry duch, ktory nam pomogl dotzrec do stolicy Armenii i zaoferowal jeszcze wspolne zwiedzanie okolicy :) Nie wiem czy skozystamy, ale zawsze to milo :)
W Erewaniu zatrzymalismy sie u Mihrana i Hasmin - malzenstwa podroznikow, ktorzy zwiedzili najdalsze miejsca na ziemi, a teraz udostepniaja swoje skromne mieszkanie innym podroznikom.
W mieszkaniu, jak przyjechalismy, juz bylo ich kilku. Dwie Litwinki, Meksykanin, Iranka, no i my. Spedzilismy mily wieczor, a rano na godzine do miasta. Kolo 12 zebralismy sie i w szostke w starej Ladzie pojechalismy zdobywac najwyzsza gore Armenii - Aragats (ponad 4000 mnpm). Nastroje bylyu jednak zbyt piknikowe i doszlismy na 3333 mnpm po czym zabralismy sie za spozywanie pysznego lawasza z kabanosami i majonezem. Widoki nieziemskie. Siedzielismy na krawedzi krateru (Aragats to wulkan) i ogladalismy widmo brokenu. Niezapomniane przezycie.
Poznym wieczorem wrocilismy do domu i bardzo szybko poszlismy spac. Zjedlismy tylko burrito, ktore zrobil Meksykanin :) i padlismy na miejscu.
Dzisiaj zwiedzanie miasta. Niezbyt nam sie podoba, ale trzeba zobaczyc. Jutro do Gori i Gerghard. A pojutrze spadamy w strone Gruzji.
To tyle na razie. Czas w kafejce sie konczy. Lecimy zwiedzac dalej.
Do nastepnego.